Od piątku jestem chory. Wzmaga się to niestety coraz bardziej. W weekend bolało mnie tylko gardło, ale od wczoraj doszedł katar, cieknący nos, łzawiące oczy, bóle mięśni. W szkole też wszyscy chorzy, tak koledzy i koleżanki, jak i nauczyciele. Podobno panuje u nas 'epidemia' anginy ropnej. Możliwe, że to złapałem, jednak leki, które biorę na coś innego, złagodziły również i to. Takie szczęście w nieszczęściu. Najgorsze jest chyba to, że mogę brać tylko Rutinoscorbin, nie mogę wziąć nawet Gripexu ze względu na kochaną wątrobę, żeby jej nie rozwalić. Masakra.
Tak więc robię to, na co zawsze kląłem, a mianowicie chodzę chory do szkoły (i zarażam innych, chociaż staram się nie). Nauczycielom nawet nie przeszkadza, że przez całą lekcję kicham, smarkam, kaszlę. Bardziej byliby źli, gdybym poszedł na zwolnienie. Cóż, uczeń na nauczaniu indywidualnym nie ma prawa być chory (tak samo jak student medycyny, serio). Już nawet noszę ze sobą w torbie takie duże pudełko chusteczek, bo mała paczka szła w godzinę.
Po tych dwóch dniach ledwo żyję. Najdziwniejsze jest chyba to, że w poniedziałki i wtorki kładę się najpóźniej ze wszystkich domowników spać, a wstaję najwcześniej, kiedy oni jeszcze smacznie śpią. W poniedziałek byłem strasznie wściekły, bo chory, tylko wyszedłem z domu, a zaczął lać deszcz.
Z chemii zrobiłem alkany, izomerię alkanów i cykloalkany. Z bio skończyłem nerwowy i zrobiłem oko. Z matmy wreszcie skończyłem ciągi i ich granice. 'Wesele' również skończone, w przyszłym tygodniu bierzemy się za "Przedwiośnie'. Lecimy jak burza.
Wczoraj wieczorem pocieszałem się, że muszę wytrzymać do czwartku włącznie, a potem mogę trzy dni chorować (w sensie nie wychodzić z domu, ale i tak się uczyć). Piątek mam bowiem w tym tygodniu wolny, więc mam trzydniowy weekend. Przyda się.
Jestem strasznie nieodpowiedzialny. Zakatarzony, kaszlący, poleciałem z R. i jeszcze jednym znajomym na długą przerwę na deptak. Zdążyliśmy oddalić się od szkoły, zaczęło niemiłosiernie lać. Pomimo, że prawie biegliśmy w drodze powrotnej, to i tak wróciliśmy cali mokrzy. Dodam, iż oczywiście nie chciało nam się zabrać kurtek, bo po co. Włosy miałem takie, jakbym wyszedł właśnie spod prysznica. Ale w sumie to tylko woda, nie rozpuszczę się, chociaż R. jęczał, że się rozpuszcza, bo przecież taki słodki jest (to jego słowa).
Po moich lekcjach posiedziałem sobie jeszcze na niemieckim z klasą, a raczej pogadałem z nimi i z Soreczką. Uwielbiam wyciągać jakieś nieznane powszechnie przez uczniów fakty z życia szkoły i nauczycieli i mówić nauczycielom, że wiem o tym, o tamtym... Zawsze pojawia się pytanie, skąd to wiem. Mówię wtedy, że ja wiem wszystko.
Miałem jeszcze dzisiaj dodatkowy angielski. Ludzie całkiem fajni, ale zobaczymy potem. Native speaker z Nowej Zelandii też spoko. Tylko poziom wydaje mi się trochę za niski. To znaczy poziom mówienia, że tak powiem, jest okej, natomiast słownictwo, gramatyka - to nawet ja znam. No ale, od czegoś trzeba zacząć.
Haha mam straszną bekę z mojej (byłej już na szczęście) nauczycielki od matmy. Otóż umówiła się z klasą na kartkówkę z funkcji wykładniczej bodajże. Miało nie być rysowania wykresów. Oczywiście było. Kolega pyta się podczas pisania: 'Sorko, ale miało przecież nie być tych wykresów?!', a ona na to: 'Ale są!!!'. I to jest właśnie współpraca z nią. Efekt jest taki, że na 20 piszących jest 10 gał, 1 piątka, 0 czwórek, kilka trójek, a reszta dwóje. Powinszować umiejętności pedagogicznych.
Jutro na szczęście bio, więc koło 12 może będę w domu, chyba, że zostanę w szkole 'w celach towarzyskich'.
R.